27-05-2011 04:40
To be a Gleek
W działach: Film, Serial | Odsłony: 36
Wpis dedykowany mojej żonie, która jest temu winna (jak i większości rzeczy w moim życiu), z fotką obok włącznie
Z pozdrowieniami dla Urka
Nie ma lepszego serialu od Przystanku Alaska (sześć obejrzeń, czyli 660 odcinków robi swoje). Pamiętam, jak to było po raz pierwszy wciągnąć się w Serial Nowej Generacji i oszaleć na punkcie Losta. A potem jeszcze dać się zauroczyć kilku innym serialom jak Heroes czy Rzym. Wciąż czekam na nowe odcinki GoTa i True Blood – to świetne seriale, a przede wszystkim krótkie sezonowo, spójne i mniej podatne na spadki formy czy strajki scenarzystów…
Całkiem dobrze pamiętam też stopniowe znużenie serialami i paroma nieodłącznymi wadami takich produkcji, które są równie irytujące co nieskończona kampania w RPG… I dlatego do seriali podchodzę od paru lat dość ostrożnie. A raczej podchodziłem – do czasu.
Do czasu Glee.
Winną uzależnienia od tego stanowiącego połączenie Beverly Hills i High School Musical serialu jest moja żona. Zimą ktoś na fejsie rzucił, żebym obejrzał sobie Skins, a ktoś dodał, żebym dorzucił Misfits. Natomiast pani mojego życia i śmierci wrzuciła na laptopa pierwszy odcinek serialu, w którym głównie chodzi o śpiewanie i tańczenie. Czyli o dwie rzeczy, o których mam tyle pojęcia, co o języku fińskim – że istnieją.
Szybko potwierdziła się moja teoria, którą… hm, ukułem właśnie w tej chwili… że najważniejsze w serialu są: trzeci, środkowy i ostatni odcinek. Trzeci, bo dwa ogląda się z rozpędu, a jak trzeci nas nie wciągnie, to kaplica – szkoda czasu na marnowanie kolejnych 15-20 godzin. W Glee trzeci odcinek był jak epifania. Idealnie trafił paroma cytatami w konkretny dzień. Nie chcę tu nikogo urazić, ale to jest jak z pójściem do kościoła, gdy coś cię gryzie i nagle słyszysz dokładnie to, czego potrzebowałeś dla spokoju ducha. I dlatego uwielbiam Quinn Fabray za jej "When you really believe in yourself, you don't have to bring other people down." To jeden z wielu dobrych tekściorów, które padają w tym serialu i sprawiają, że świat robi się lepszy. A potem. w czwartym odcinku Kurt strzela w meczu futbolowym do muzyki Beyonce. Byłem ugotowany.
Środkowy odcinek okazał się być – tak mi się wydaje, ale mogę się mylić – pomysłem tej konkretnej serii. Normalnie mamy jakiś długi, całosezonowy plot. Tutaj, zwłaszcza w pierwszym sezonie, jest on rozbity na dwa mniejsze, dzięki czemu w połowie serii można walnąć mocnym ta-damem. Przydaje się przy zimowej przerwie w oczekiwaniu na wiosenny restart.
Ostatni odcinek musi być dobry z oczywistych powodów – by dać poczucie solidnego closure na koniec sezonu i garść cliffhangerów na kolejny. Obejrzany właśnie ostatni odcinek drugiego sezonu jak dla mnie spełnił te wymagania. Za sześć milionów baksów i sceny kręcone w centrum Nowego Jorku – po prostu musiał. A niósł na sobie ciężar już ponad czterdziestu odcinków, wśród których pojawiło się kilka prawdziwych perełek.
Urko prosił, by napisać, dlaczego uwielbiam Glee. Zatem.
Bardziej obiektywnie:
Wciąż obiektywnie, jak na fanboja przystało:
Kto może, ale nie musi mieć problem z oglądaniem tego serialu:
Cóż… pozostaje, oglądając GoT, True Blood, może w końcu Wire, doczekać do kolejnego sezonu. W tej chwili tylko na nowego Batmana czekam z równą niecierpliwością.
Nie, chwila. Z mniejszą.
Z pozdrowieniami dla Urka
Nie ma lepszego serialu od Przystanku Alaska (sześć obejrzeń, czyli 660 odcinków robi swoje). Pamiętam, jak to było po raz pierwszy wciągnąć się w Serial Nowej Generacji i oszaleć na punkcie Losta. A potem jeszcze dać się zauroczyć kilku innym serialom jak Heroes czy Rzym. Wciąż czekam na nowe odcinki GoTa i True Blood – to świetne seriale, a przede wszystkim krótkie sezonowo, spójne i mniej podatne na spadki formy czy strajki scenarzystów…
Całkiem dobrze pamiętam też stopniowe znużenie serialami i paroma nieodłącznymi wadami takich produkcji, które są równie irytujące co nieskończona kampania w RPG… I dlatego do seriali podchodzę od paru lat dość ostrożnie. A raczej podchodziłem – do czasu.
Do czasu Glee.
Winną uzależnienia od tego stanowiącego połączenie Beverly Hills i High School Musical serialu jest moja żona. Zimą ktoś na fejsie rzucił, żebym obejrzał sobie Skins, a ktoś dodał, żebym dorzucił Misfits. Natomiast pani mojego życia i śmierci wrzuciła na laptopa pierwszy odcinek serialu, w którym głównie chodzi o śpiewanie i tańczenie. Czyli o dwie rzeczy, o których mam tyle pojęcia, co o języku fińskim – że istnieją.
Szybko potwierdziła się moja teoria, którą… hm, ukułem właśnie w tej chwili… że najważniejsze w serialu są: trzeci, środkowy i ostatni odcinek. Trzeci, bo dwa ogląda się z rozpędu, a jak trzeci nas nie wciągnie, to kaplica – szkoda czasu na marnowanie kolejnych 15-20 godzin. W Glee trzeci odcinek był jak epifania. Idealnie trafił paroma cytatami w konkretny dzień. Nie chcę tu nikogo urazić, ale to jest jak z pójściem do kościoła, gdy coś cię gryzie i nagle słyszysz dokładnie to, czego potrzebowałeś dla spokoju ducha. I dlatego uwielbiam Quinn Fabray za jej "When you really believe in yourself, you don't have to bring other people down." To jeden z wielu dobrych tekściorów, które padają w tym serialu i sprawiają, że świat robi się lepszy. A potem. w czwartym odcinku Kurt strzela w meczu futbolowym do muzyki Beyonce. Byłem ugotowany.
Środkowy odcinek okazał się być – tak mi się wydaje, ale mogę się mylić – pomysłem tej konkretnej serii. Normalnie mamy jakiś długi, całosezonowy plot. Tutaj, zwłaszcza w pierwszym sezonie, jest on rozbity na dwa mniejsze, dzięki czemu w połowie serii można walnąć mocnym ta-damem. Przydaje się przy zimowej przerwie w oczekiwaniu na wiosenny restart.
Ostatni odcinek musi być dobry z oczywistych powodów – by dać poczucie solidnego closure na koniec sezonu i garść cliffhangerów na kolejny. Obejrzany właśnie ostatni odcinek drugiego sezonu jak dla mnie spełnił te wymagania. Za sześć milionów baksów i sceny kręcone w centrum Nowego Jorku – po prostu musiał. A niósł na sobie ciężar już ponad czterdziestu odcinków, wśród których pojawiło się kilka prawdziwych perełek.
Urko prosił, by napisać, dlaczego uwielbiam Glee. Zatem.
Bardziej obiektywnie:
- Oryginalne, fantastyczne postaci. Mógłbym w zasadzie wyliczyć ich kilkanaście, czyli cały zespół.
- Przede wszystkim mamy Sue Sylvester, czyli najciekawszą "złą" od czasów Benjamina Linusa.
- W kwestii zespołu ograniczę się do Kurta, czyli Chrisa Colfera, wymienianego wśród 100 najbardziej wpływowych ludzi show-biznesu, serialowego geja, który walczy o to, by móc być tym, kim chce.
- A także Rachel, czyli samozwańczej gwiazdy zespołu o nosie i ambicjach Barbry Streisand.
- Hm, no i Finna, czyli jej wielkiej miłości, kapitana drużyny futbolowej i strasznego ciapciaka, który myśli, że w ciążę można zajść w basenie, gdy para jest w kostiumach kąpielowych.
- Quinn, czyli liderkę pomponiar, która bynajmniej nie jest pusta i jednowymiarowa.
- Artiego, czyli ultranerda poruszającego się na wózku. To go bynajmniej nie powstrzymuje. Przed niczym.
- Santany, czyli gorącej latynoski o najbardziej ciętym języku w zespole, która skrywa naprawdę mroczny sekret.
- Britanny, czyli serialowej głupiutkiej pomponiary, osoby o najczystszym sercu we wszechświecie.
- Mercedes, czyli słusznych kształtów Afroamerykanki o słusznej sile głosu i słusznym temperamencie.
- Lauren, czyli jeszcze słuszniejszych kształtów byłej zapaśniczki, która nikomu nie daje sobie w kaszę dmuchać i zarywa do największego przystojniaka w szkole (patrz: Puck).
- Tiny, czyli azjatyckiej gotki, która tworzy uroczą parę z g-e-n-i-a-l-n-y-m tancerzem Mike’em (też Azjatą).
- Sama, czyli kopii Justina Biebera o wielkich ustach.
- Pucka, czyli Puckermana – to zjawisko zwane Puckzillą po prostu musicie zobaczyć.
- Jest też Will Schuester, główny bohater serialu, nauczyciel i opiekun klubu Glee. Nie do końca dojrzały, marzący o Broadwayu, wciąż żyjący liceum, ale i zmagający się z codziennymi małżeńskimi problemami. Razem z Emmą, szkolną psycholożką cierpiącą na wszystkie natręctwa świata, tworzą fenomenalną parę.
- Czyżbym wymienił (prawie) wszystkich? Oh, well. Miało być, dlaczego to jest obiektywnie genialny film.
Wciąż obiektywnie, jak na fanboja przystało:
- Humor. W Glee twórcy wykazują się wręcz perfekcyjnym wyczuciem w tej kwestii. To z jednej strony serial komediowy (koszący nagrody w tej kategorii), który parodiuje filmy o nastolatkach i musicale, momentami bardzo zdystansowany do swoich bohaterów. Z drugiej strony ten dystans i robienie sobie jaj z postaci dotyczą tylko powierzchni, konwencji, żartów intertekstualnych. Gdy sprawy dotyczą rzeczy poważnych, jak niechciana ciąża bohaterki, kryptohomoseksualizm u homofoba, strata kogoś bliskiego – żarty się kończą. Jest czas śmiania się i czas zadumy (ten drugi zdecydowanie krótszy, w końcu to komedia!).
- Pozytywne przesłanie. W czasach Dexterów i innych makabresek, ciężko o serial, który niebanalnie, nienachalnie i bardzo szczerze opowiada mądre i optymistyczne historie. Takie jest Glee i może dlatego trafia do serca fana Przystanku Alaska, czyli najbardziej optymistycznego serialu w dziejach. Tutaj każdy bohater, nawet jeśli robi coś źle i krzywdzi innych, z czasem się zmienia, dostrzega swoje błędy i potrafi się do nich przyznać. Taka mała utopia… Lubię to.
- Zastosowanie muzyki. Piosenki oczywiście są bardzo istotne, bo ekipa poza serialem normalnie nagrywa i koncertuje. W odcinku jest ich tak po cztery, pięć. Ich treść odpowiada nastrojowi postaci, wyraża ich emocje i jest umownie odczytywana jako wypowiedź bohaterów.
- No i nie ukrywam, że fajnie było zobaczyć, jak moja Gleekomania na Fejsie sprawiła, że do grona nawróconych dołączył m.in. znany rednacz pewnego innego serwisu o fantastyce z zielonym layoutem. Mogę umrzeć szczęśliwym człowiekiem Gleekiem.
Kto może, ale nie musi mieć problem z oglądaniem tego serialu:
- Osoby, które mają kłopoty z poprawnością polityczną. To film o coming outach, mniejszościach, wykluczeniach i masie innych rzeczy, które są szczególnie dotkliwe, gdy jesteś młodym człowiekiem. O byciu geekiem, nerdem i outsiderem.
- Osoby, które nie lubią patosu. Przy tym filmie, jeśli się wciągniesz, z pary razy się poryczysz. Oczyszczająco, mam nadzieję.
- Osoby, które – jak ja – nie są w stanie na czterdzieści parę minut zapomnieć, że nie bardzo lubią cokolwiek poza heavy metalem. A jednak można!
Cóż… pozostaje, oglądając GoT, True Blood, może w końcu Wire, doczekać do kolejnego sezonu. W tej chwili tylko na nowego Batmana czekam z równą niecierpliwością.
Nie, chwila. Z mniejszą.
13
Notka polecana przez: chimera, Chrx, Ezechiel, Freya25, Mayhnavea, MEaDEA, Ninetongues, Planetourist, Radagast Bury1, Scobin, Xolotl, Zsu-Et-Am
Poleć innym tę notkę