18-04-2013 13:07
The Walking Dead. Why Not.
W działach: Film, Serial | Odsłony: 45
Ten tekst jest przeznaczony dla osób, które nie widziały serialu The Walking Dead i rozważają poświęcenie mniej więcej 35 x 45 minut na nadrobienie zaległości. Wiadomo, doba nie jest z gumy, a doba serialożercy już szczególnie.
Dlaczego warto spędzić ze Szwendającym się Trupami ponad 26 godzin życia?
Po pierwsze, bo serial jest naprawdę dobrą adaptacją komiksu. Co prawda między scenarzystami dochodziło do wielu nieporozumień i skład się cały czas zmieniał, ale duch komiksu Roberta Kirkmana został zachowany. Do tego sam Kirkman znajduje się w ekipie produkcyjnej, więc może doglądać swojego trupiego dzieciaczka.
Po drugie, bo nie jest to tępa adaptacja komiksu. W Polsce ukazało się już siedemnaście tomów serii (dogoniliśmy Stany), ale osoby znające oryginał nie powinny się przy serialu nudzić. Scenarzyści mocno zmieniają niektóre wątki, nie cackając się z komiksowym pierwowzorem. I w większości przypadków wychodzi to obrazowi na dobre.
Po trzecie, bo scenarzyści naprawdę nie cackają się z bohaterami. "Telenoweloza" (etap serialu, gdy występuje w nim już pierdyliard postaci i każda musi mieć w odcinku swoje pięć minut) to częste schorzenie długofalowych produkcji. Znamy to dobrze z takich hitów jak chociażby Gra o tron. W Tułających się Trupach autorzy pilnują, by populacja pierwszoplanowych postaci znajdowała się na stałym poziomie.
Po trzecie, bo oczywiście nie jest to serial o zombie, tak jak nie była nim Noc żywych trupów. W Nie do Końca Żywych Trupkach ciężko doszukiwać się co prawda jakiejś głębszej analizy społecznej (a szkoda, bo komiks próbuje to robić), ale jest to zdecydowanie film o ludziach. Początek może zresztą przypominać nieco schemat znany z Losta i to w dobry sposób. Ludzie z różnych miejsc, z różnorodną przeszłością i bagażem doświadczeń nagle muszą się troszczyć o siebie. Również znajdują się na wyspie, tyle że dryfującej na oceanie zombie. Szybko jednak okazuje się, że równie poważne zagrożenie stanowią sami dla siebie.
Po czwarte wreszcie, jak każdy horror z ambicjami, Ożywione Trupki próbują łamać tabu i badać, gdzie współcześnie przebiegają jego granice. I w kilku odcinkach to się udaje, co powinno usatysfakcjonować przyzwyczajonych do mocnych akcentów czytelników. Celowo nie ujawniam szczegółów, bo sceny "po bandzie" są kluczowymi momentami poszczególnych sezonów.
Jeśli powyższe zalety kogoś przekonują, to pozostaje tylko przygotować się na bardzo krwawe i brutalne obrazy jatki. I można zaczynać.
Serial ma też jednak kilka wad.
Po pierwsze, jest nierówny. W premierowym sezonie wyraźnie badano rynek. Seria liczyła tylko sześć odcinków, z czego pierwsze były doskonałe, a ostatnie wołały o pomstę do nieba. Twórcom błyskawicznie, tak jak w komiksie, udało się nakreślić świat po zombiepokalipsie, brutalny i stosunkowo wiarygodny (w sensie budowania poczucia zagrożenia). Zdecydowanie zbyt szybko bohaterowie trafiają jednak do "siedziby szalonego naukowca, który zna wszystkie odpowiedzi". Szczęśliwie ten szepcze je na ucho Rickowi (głównemu bohaterowi) i dzięki temu wyjawienie tajemnicy nie następuje od razu. Tak czy siak, finał pierwszego, liczącego zaledwie sześć odcinków sezonu był totalną wtopą i stał się cud, że doczekaliśmy sezonu drugiego.
Po drugie, bywa niekonsekwentny. Każdy serial tworzy lub proponuje jakiś styl, konwencję, coś, do czego przyzwyczaja odbiorcę i czym potem może inteligentnie grać. Nieumarłym Trupom brakuje spójności wizji i nie wynika to wyłącznie z ich kłopotów z percepcją. Dobrym przykładem jest część odcinków z trzeciej serii, które kończą się klimatycznymi motywami muzycznymi. Problem w tym, że ani wcześniej nie było to normą, ani nie wygląda na to, by miało na stałe wejść do repertuaru.
Po trzecie, czasami irytuje. Wiadomo, w każdym serialu są motywy lub postaci, które kogoś drażnią. Ale w trzecim sezonie ta irytacja osiągnęła apogeum, a na imię jej "Andrea". Facebookowe statusy typu "Kiedy ktoś wreszcie rozwali blondynę?" były na porządku dziennym. Winna nie jest zresztą sama aktorka, lecz scenarzyści, którzy trochę pogubili się w jej kreacji (początkowo jednej z bardziej oryginalnych). Jako że akcja rozgrywa się w dwóch lokacjach i w jednej z nich kluczowa jest postać naszej skwaszonej na ryjku Blondie, to siłą rzeczy widz jest na nią skazany. Istnieją udokumentowane przypadki przewijania odcinków.
Do kategorii "irytujące motywy" należy jeszcze zaliczyć gang Latynosów chroniących dom spokojnej starości czy pogadanki Ricka z Bogiem, ale z tych na szczęście szybko zrezygnowano. W komiksie bywa gorzej, jeśli to kogoś pociesza.
Co z tymi umarlakami?
Trupy Wałęsy to solidny serial na poziomie scenariusza i realizacji. W zasadzie powinniśmy dziękować jakiemuś cyfrowemu bóstwu seriali, że takie seriale powstają, gdyż wyznaczają dość wysokie standardy produkcji. Fani horroru w ogóle marudzić nie powinni, bo wysokobudżetówki o zombie raczej szybko nie uświadczą. A nałogowym serialożercom obejrzeć ten serial zwyczajnie wypada, ponieważ jest to produkcja jedyna w swoim rodzaju i wyjątkowa.
No, chyba że nie lubicie wiedzieć, do czego odnoszą się internetowe memy…
Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie Pulpozaur. Dzięki za redakcję dla Katli.
Dlaczego warto spędzić ze Szwendającym się Trupami ponad 26 godzin życia?
Po pierwsze, bo serial jest naprawdę dobrą adaptacją komiksu. Co prawda między scenarzystami dochodziło do wielu nieporozumień i skład się cały czas zmieniał, ale duch komiksu Roberta Kirkmana został zachowany. Do tego sam Kirkman znajduje się w ekipie produkcyjnej, więc może doglądać swojego trupiego dzieciaczka.
Po drugie, bo nie jest to tępa adaptacja komiksu. W Polsce ukazało się już siedemnaście tomów serii (dogoniliśmy Stany), ale osoby znające oryginał nie powinny się przy serialu nudzić. Scenarzyści mocno zmieniają niektóre wątki, nie cackając się z komiksowym pierwowzorem. I w większości przypadków wychodzi to obrazowi na dobre.
Po trzecie, bo scenarzyści naprawdę nie cackają się z bohaterami. "Telenoweloza" (etap serialu, gdy występuje w nim już pierdyliard postaci i każda musi mieć w odcinku swoje pięć minut) to częste schorzenie długofalowych produkcji. Znamy to dobrze z takich hitów jak chociażby Gra o tron. W Tułających się Trupach autorzy pilnują, by populacja pierwszoplanowych postaci znajdowała się na stałym poziomie.
Po trzecie, bo oczywiście nie jest to serial o zombie, tak jak nie była nim Noc żywych trupów. W Nie do Końca Żywych Trupkach ciężko doszukiwać się co prawda jakiejś głębszej analizy społecznej (a szkoda, bo komiks próbuje to robić), ale jest to zdecydowanie film o ludziach. Początek może zresztą przypominać nieco schemat znany z Losta i to w dobry sposób. Ludzie z różnych miejsc, z różnorodną przeszłością i bagażem doświadczeń nagle muszą się troszczyć o siebie. Również znajdują się na wyspie, tyle że dryfującej na oceanie zombie. Szybko jednak okazuje się, że równie poważne zagrożenie stanowią sami dla siebie.
Po czwarte wreszcie, jak każdy horror z ambicjami, Ożywione Trupki próbują łamać tabu i badać, gdzie współcześnie przebiegają jego granice. I w kilku odcinkach to się udaje, co powinno usatysfakcjonować przyzwyczajonych do mocnych akcentów czytelników. Celowo nie ujawniam szczegółów, bo sceny "po bandzie" są kluczowymi momentami poszczególnych sezonów.
Jeśli powyższe zalety kogoś przekonują, to pozostaje tylko przygotować się na bardzo krwawe i brutalne obrazy jatki. I można zaczynać.
Serial ma też jednak kilka wad.
Po pierwsze, jest nierówny. W premierowym sezonie wyraźnie badano rynek. Seria liczyła tylko sześć odcinków, z czego pierwsze były doskonałe, a ostatnie wołały o pomstę do nieba. Twórcom błyskawicznie, tak jak w komiksie, udało się nakreślić świat po zombiepokalipsie, brutalny i stosunkowo wiarygodny (w sensie budowania poczucia zagrożenia). Zdecydowanie zbyt szybko bohaterowie trafiają jednak do "siedziby szalonego naukowca, który zna wszystkie odpowiedzi". Szczęśliwie ten szepcze je na ucho Rickowi (głównemu bohaterowi) i dzięki temu wyjawienie tajemnicy nie następuje od razu. Tak czy siak, finał pierwszego, liczącego zaledwie sześć odcinków sezonu był totalną wtopą i stał się cud, że doczekaliśmy sezonu drugiego.
Po drugie, bywa niekonsekwentny. Każdy serial tworzy lub proponuje jakiś styl, konwencję, coś, do czego przyzwyczaja odbiorcę i czym potem może inteligentnie grać. Nieumarłym Trupom brakuje spójności wizji i nie wynika to wyłącznie z ich kłopotów z percepcją. Dobrym przykładem jest część odcinków z trzeciej serii, które kończą się klimatycznymi motywami muzycznymi. Problem w tym, że ani wcześniej nie było to normą, ani nie wygląda na to, by miało na stałe wejść do repertuaru.
Po trzecie, czasami irytuje. Wiadomo, w każdym serialu są motywy lub postaci, które kogoś drażnią. Ale w trzecim sezonie ta irytacja osiągnęła apogeum, a na imię jej "Andrea". Facebookowe statusy typu "Kiedy ktoś wreszcie rozwali blondynę?" były na porządku dziennym. Winna nie jest zresztą sama aktorka, lecz scenarzyści, którzy trochę pogubili się w jej kreacji (początkowo jednej z bardziej oryginalnych). Jako że akcja rozgrywa się w dwóch lokacjach i w jednej z nich kluczowa jest postać naszej skwaszonej na ryjku Blondie, to siłą rzeczy widz jest na nią skazany. Istnieją udokumentowane przypadki przewijania odcinków.
Do kategorii "irytujące motywy" należy jeszcze zaliczyć gang Latynosów chroniących dom spokojnej starości czy pogadanki Ricka z Bogiem, ale z tych na szczęście szybko zrezygnowano. W komiksie bywa gorzej, jeśli to kogoś pociesza.
Co z tymi umarlakami?
Trupy Wałęsy to solidny serial na poziomie scenariusza i realizacji. W zasadzie powinniśmy dziękować jakiemuś cyfrowemu bóstwu seriali, że takie seriale powstają, gdyż wyznaczają dość wysokie standardy produkcji. Fani horroru w ogóle marudzić nie powinni, bo wysokobudżetówki o zombie raczej szybko nie uświadczą. A nałogowym serialożercom obejrzeć ten serial zwyczajnie wypada, ponieważ jest to produkcja jedyna w swoim rodzaju i wyjątkowa.
No, chyba że nie lubicie wiedzieć, do czego odnoszą się internetowe memy…
Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie Pulpozaur. Dzięki za redakcję dla Katli.