15-12-2010 21:08
Płyta indukcyjna i Zaplątani
W działach: Film | Odsłony: 26
Raczej bez spoilerów.
Co można zrobić po wybraniu pięciu metrów płytek na ścianę do kuchni oraz przejrzeniu oferty lodówek, płyt indukcyjnych i piekarników (okapy w Media Markt beznadziejne) do zabudowy? Skoczyć do kina.
Tak oto wplątaliśmy się w Zaplątanych.
Adin, dwa, tri… idźcie na ten film. Koniecznie do kina.
Dlaczego?
Bo podobno (ktoś może to zdementować?) to jest ostatnia bajka Disneya robiona wprost na podstawie znanej historii. Jeśli to prawda, to warto zobaczyć punkt dojścia gatunku. To temat na dłuższą analizę zresztą, na którą mało tu miejsca. Znów wracamy do opowieści o księżniczkach i księciach, ale to już zupełnie inne bajki niż kiedyś. I nie chodzi wcale o shrekowanie, ale o głębokie zmiany, które dokonały się w kulturze i podejściu do dzieci.
Bo nie jest to klon Shreka. Jest tu zabawny zwierzak, a nawet dwa, ale autorom (a także tłumaczowi) udało się nie ulec pokusie uwspółcześniania bajkowych realiów. Dzięki temu bajka jest równocześnie zabawna, ale i spójna. Nikt tu nie "jedzie w tik-taki", a luz-ziomalska nawijka jest krótka, bo spławiona obojętnością.
Bo główna bohaterka ujęła mnie za serce (Bambi ze swoimi protomangowymi oczami się chowa), choć jest 100% blondie. To rzadki przypadek bohaterki, która jest cały czas sobą i nie musi udawać faceta, by stać się pełnowartościową postacią. Skojarzenia z genialną Zaczarowaną są tutaj usprawiedliwione, modus operandi bardzo podobny.
Bo Zaplątani podejmują poważny, mocny temat toksycznych relacji matka-córka, praktycznie nieobecny w głównonurtowych bajkach dla dzieci. Chłopaki mieli poważniejsze Planetę skarbów czy Gdzie jest Nemo?, wreszcie i dziewczyny dostały coś od życia i Johna Lassetera. Od czasów powyższych tytułów nie było chyba tak dobrej historii inicjacyjnej, z tak poważnym tematem przewodnim. Jak ktoś lubi bawić się tak na podstawowym poziomie Freudem, Jungiem czy Lacanem – będzie miał dodatkową frajdę. Dla feministów – pozycja obowiązkowa. Antyfanów powyższych wrażych elementów uspokajam: nie ma tu żadnej "nachalnej propagandy". To w końcu bajka dla dzieci. Po prostu mądra i przenikliwa.
A poza tym jeszcze bo:
Co można zrobić po wybraniu pięciu metrów płytek na ścianę do kuchni oraz przejrzeniu oferty lodówek, płyt indukcyjnych i piekarników (okapy w Media Markt beznadziejne) do zabudowy? Skoczyć do kina.
Tak oto wplątaliśmy się w Zaplątanych.
Adin, dwa, tri… idźcie na ten film. Koniecznie do kina.
Dlaczego?
Bo podobno (ktoś może to zdementować?) to jest ostatnia bajka Disneya robiona wprost na podstawie znanej historii. Jeśli to prawda, to warto zobaczyć punkt dojścia gatunku. To temat na dłuższą analizę zresztą, na którą mało tu miejsca. Znów wracamy do opowieści o księżniczkach i księciach, ale to już zupełnie inne bajki niż kiedyś. I nie chodzi wcale o shrekowanie, ale o głębokie zmiany, które dokonały się w kulturze i podejściu do dzieci.
Bo nie jest to klon Shreka. Jest tu zabawny zwierzak, a nawet dwa, ale autorom (a także tłumaczowi) udało się nie ulec pokusie uwspółcześniania bajkowych realiów. Dzięki temu bajka jest równocześnie zabawna, ale i spójna. Nikt tu nie "jedzie w tik-taki", a luz-ziomalska nawijka jest krótka, bo spławiona obojętnością.
Bo główna bohaterka ujęła mnie za serce (Bambi ze swoimi protomangowymi oczami się chowa), choć jest 100% blondie. To rzadki przypadek bohaterki, która jest cały czas sobą i nie musi udawać faceta, by stać się pełnowartościową postacią. Skojarzenia z genialną Zaczarowaną są tutaj usprawiedliwione, modus operandi bardzo podobny.
Bo Zaplątani podejmują poważny, mocny temat toksycznych relacji matka-córka, praktycznie nieobecny w głównonurtowych bajkach dla dzieci. Chłopaki mieli poważniejsze Planetę skarbów czy Gdzie jest Nemo?, wreszcie i dziewczyny dostały coś od życia i Johna Lassetera. Od czasów powyższych tytułów nie było chyba tak dobrej historii inicjacyjnej, z tak poważnym tematem przewodnim. Jak ktoś lubi bawić się tak na podstawowym poziomie Freudem, Jungiem czy Lacanem – będzie miał dodatkową frajdę. Dla feministów – pozycja obowiązkowa. Antyfanów powyższych wrażych elementów uspokajam: nie ma tu żadnej "nachalnej propagandy". To w końcu bajka dla dzieci. Po prostu mądra i przenikliwa.
A poza tym jeszcze bo:
- Świetny dubbing. Celowo nie wsłuchiwałem się, kto podkłada głosy, więc tym milej się zdziwiłem, że dwie z trzech postaci odtwarzają moi ulubieni polscy aktorzy: Stenka i młody Stuhr. Megapozytywne zaskoczenie to Julia Kamińska w roli Roszpunki. Kto by przypuszczał, że ona umie grać?
- Świetne postaci drugoplanowe. Maximus to najlepszy koń od czasów rumaka z Mulan, kameleon Pascal pozwala Roszpunce nie gadać do ściany, a ekipa przestępców pokazuje, jak powinni wyglądać obwiesie ze Smreka (EDIT: Typo worda tak pocieszne, że aż zostawię). Złowieszcza Gertruda (w oryg. IMO lepsze imię: Gothel) – klasa sama w sobie.
- Prosta, spójna, inteligentna fabuła. Opowiedziana z nerwem i w świetnym tempie, ale z zachowaniem czasu na tak "mało istotne" elementy jak: dobre dialogi, odjechane estetycznie sekwencje (lampiony rozpalające się w całym mieście jak włosy Roszpunki) oraz krótkie, bardzo wymowne sceny budujące poszczególne postaci. W ten sposób dwoma ujęciami zbudowano parę królewską.
- Właśnie, ujęcia. Ten film ogląda się w zasadzie jak fabułę, którą prowadzi ktoś pokroju Kamińskiego. "Kamera" krąży wokół postaci, wznosi się, robi efektowne odjazdy. W walkach po prostu śmiga.
- Kilka świetnych tekstów. W kwestii one-linerów rządzi zawadiacki Flynn, ale to nie jest film nastawiony na ciągłe strzelanie gagów. Dla przykładu, straszna Gertruda naprawdę jest straszna. Nie jest nawet groteskowa, nie puszcza w całym filmie bodajże jednego dowcipu. Dzięki temu dobrze pamięta się tekściory Jul... Flynna, typu "Muszę włączyć powłóczyste..." (w scenie nieudolnej próby głuszenia Roszpunki) albo "Ależ to musi wyglądać z boku!" (gdy przy użyciu patelni pojedynkuje się z trzymającym w zębach miecz… koniem).
- Bo to mądry, ciepły i bardzo optymistyczny film. Po seansie trudna do zlokalizowania radocha rozgrzewa człowieka od środka trochę jak po Amelii.