06-06-2012 14:22
Nadeszła gra cz. 10 (teaser)
W działach: Film | Odsłony: 5
Nie jest łatwo ciągnąć samemu cykl blogowy, który bawiłby, tumanił i przestraszał. Do tego jeszcze marudził! Szeptowi się to jednak udawało, przez co na stałe zapisał się w Pieśni Trolli i Flejmu.
A ponieważ Szept właśnie podjął bardzo ważną decyzję, to może nie mieć czasu na marudzenie. W końcu teraz już samo szczęście i miód płynący. Zatem, w ramach miniprezentu, pozwalam sobie na niniejszy teaser ostatniego odcinka marudzenia na ostatni odcinek. Gry o tron oczywiście.
No to jedziemy, bez litości, jak Góra (który jest, nawiasem mówiąc, mało górzysty).
Zaczyna się jak Lost, od czyjegoś oka. A potem jest tylko gorzej, bo oko należy do Tyriona. Ten jest strasznie rozklejony, a jak później (w połowie odcinka) pojawia się Shae, to już zupełnie jak baba się zachowuje. I na dodatek nie stracił nosa, więc może spokojnie smarkać. Brak wierności GRRM w imię źle rozumianego estetyzmu.
Potem swoje pięć minut ma Joffrey i reszta Lannisterów. Scena zmiany Ręki Króla na Tywina, Baelisha na Baelisha i Sansy na Margaery (z tym dekoltem do kolan to już dawno powinna się przeziębić) wlecze się niemiłosiernie. Do tego na koniec Sansa cieszy się jak głupia do sera. Dobra, niech ma coś z życia.
Przychodzi czas na scenę erotyczną. Niestety, jeden z jej uczestników, Varys, nie posiada odpowiedniego rekwizytorium i kończy się na werbowaniu szpiegów.
Znacznie ciekawiej w tej kwestii mogłoby być pomiędzy Brienne i Jaimem. Ale dziewczyna woli zarżnąć kilku followerów Starków w obronie zarośniętego przystojniaka i trzech wisielców, których chce pochować. W efekcie musi chować pół tuzina trupów. I niech ktoś powie, że kobiety powinny być rycerkami paniami rycerzami.
Robb strzela focha na matkę. Ta w rewanżu strzela mu gadkę o tym, jak się poprawnie zakochiwać (najlepiej politycznie, a potem przekuć to na wielkie uczucie – dzieci, nie słuchajcie). Można by tu równie dobrze dać przerwę reklamową.
Stannis zamiast uprawiać miłość z Melisandre, tym razem woli najpierw ją podusić. Potem ma chwilkę zwątpienia, czy mordowanie rodziny jest cool. Ale w końcu patrzą wspólnie w ogień... Patrzą, patrzą i patrzą. Coś tam widzą. Cięcie.
Theon ma doła, bo mu trąbią kibice za oknem (wiadomo, Euro). Idzie więc pogadać na dziedziniec Ogrodzieńca ze swoimi ludźmi i namówić ich na atak w dwudziestu przeciwko pięciu setkom. Jest jak Aragorn pod Morannonem. Błysk w oku, ślina na brodzie. Tyle, że ekipa jakby nie chce go słuchać. Bierze w czerep, a broniący go Luwin w bebechy. Śmiech przez łzy, bo twórcom nie chciało się nawet pokazać hord pod murami. I tak oto Theon wystraszył się jednej trąby.
Robb hajta się z dziewczyną wziętą nie wiadomo skąd, bo twórcy serialu śmieli sprzeciwić się książkowemu oryginałowi. Zgodnie z nieoficjalnymi statystykami, takie małżeństwa w Westeros rozpadają się w dwóch przypadkach na trzy.
Tymczasem po drugiej stronie morza trwa LARP o Daenerys. Polega on na chodzeniu wokół wieży, aż zgubi się Joraha. Potem następuje scena odcinka, w której Dany spotyka Conana karmiącego piersią dziecko. Porzuca go jednak, by odnaleźć swoje trzy smoczątka. Twórcom się jakby znowu coś pomieszało, bo jeden ze smoków jest żółty, a nie biały. Łysi kolesie próbują uwięzić Dany, ale ta ma "Drakaris" w rękawie. Trzy małe smoczki robią małe miotacze ognia, którego strumienie lecą pod pachami ich mamusi, spalając złego pana. Zwycięstwo!
W tak zwanym międzyczasie Arya żegna się z Jaqenem. Ma ofertę pracy w gildii zabójców, ale mówi, że musi szukać braci i głupiej siostry (przecież wie, gdzie ona jest, amnezja czy co?). W zamian za cofnięciem wyroku na swoje imię, Jaqen pokazuje jej, jak potrafi zmienić się w Klingona. Sheldon Cooper approved!
Luwin umiera pod drzewkiem. Dzieciaki uciekają z nowymi opiekunami prawnymi. Dobrze, że to fantasy, bo żaden urząd by się na taką parkę, w składzie: ociężały umysłowo i dzika, raczej nie zgodził. Z drugiej strony, amerykańska poprawność polityczna nie zna granic.
Jon Snow przemierza Alpy i robi to, co trzeba było zrobić, żeby stać się dzikim. Trzeba przyznać, że Qhorin nawet nieźle markuje ataki, a Śnieżek się nie waha. W nagrodę Rattleshirt rozcina mu więzy, a Jon może spojrzeć w dolinę i zobaczyć... coś tam, pewnie dużo dzikich, bo budżet nie pozwolił na zbliżenie.
Jeszcze raz gościmy na LARPie u Dany, pewnie po to, by pamiętać, że ta postać ma cokolwiek wspólnego z czymkolwiek. Białowłosa jest okrutna i skazuje swoją byłą kochankę na zamknięcie w wielkim, pustym skarbcu. W efekcie – na śmierć z głodu w towarzystwie wielkiego AfroQarthańczyka. Zemsta kobiety nie zna granic.
Wygląda na to, że cała kasa z tego sezonu poszła na fajerwerki z poprzedniego odcinka oraz niebieskookiego truposza z finałowej sceny. W tejże Samwell staje oko w oko z panem na białym koniu, który prowadzi hordę umarlaków. Czemu nie dziabnął grubaska, pozostanie jego trupią tajemnicą, którą zabierze ze sobą do grobu. Oh, wait... Dla niewtajemniczonych, to tak zwany cliffhanger, który ma sprawić, że będziemy z napięciem oczekiwać przyszłego kwietnia.
Cały odcinek składa się z około piętnastu scen, które w całość łączy tylko to, że rozpoczęły się tymi samymi napisami i muzyczką. Poza tym, podobnie jak cały drugi sezon, stanowią luźny ciąg wydarzeń, który nie bardzo składa się na cokolwiek. Nie martwcie się jednak, jeszcze tylko z dziesięć sezonów.
Szepcie, wszystkiego dobrego. Żeby wiodło Wam się jak... hm... nikomu w tym serialu.
Odcinek sponsorowała literka "b" jak baczko, który podrzucił ten filmik.
A ponieważ Szept właśnie podjął bardzo ważną decyzję, to może nie mieć czasu na marudzenie. W końcu teraz już samo szczęście i miód płynący. Zatem, w ramach miniprezentu, pozwalam sobie na niniejszy teaser ostatniego odcinka marudzenia na ostatni odcinek. Gry o tron oczywiście.
No to jedziemy, bez litości, jak Góra (który jest, nawiasem mówiąc, mało górzysty).
Zaczyna się jak Lost, od czyjegoś oka. A potem jest tylko gorzej, bo oko należy do Tyriona. Ten jest strasznie rozklejony, a jak później (w połowie odcinka) pojawia się Shae, to już zupełnie jak baba się zachowuje. I na dodatek nie stracił nosa, więc może spokojnie smarkać. Brak wierności GRRM w imię źle rozumianego estetyzmu.
Potem swoje pięć minut ma Joffrey i reszta Lannisterów. Scena zmiany Ręki Króla na Tywina, Baelisha na Baelisha i Sansy na Margaery (z tym dekoltem do kolan to już dawno powinna się przeziębić) wlecze się niemiłosiernie. Do tego na koniec Sansa cieszy się jak głupia do sera. Dobra, niech ma coś z życia.
Przychodzi czas na scenę erotyczną. Niestety, jeden z jej uczestników, Varys, nie posiada odpowiedniego rekwizytorium i kończy się na werbowaniu szpiegów.
Znacznie ciekawiej w tej kwestii mogłoby być pomiędzy Brienne i Jaimem. Ale dziewczyna woli zarżnąć kilku followerów Starków w obronie zarośniętego przystojniaka i trzech wisielców, których chce pochować. W efekcie musi chować pół tuzina trupów. I niech ktoś powie, że kobiety powinny być rycerkami paniami rycerzami.
Robb strzela focha na matkę. Ta w rewanżu strzela mu gadkę o tym, jak się poprawnie zakochiwać (najlepiej politycznie, a potem przekuć to na wielkie uczucie – dzieci, nie słuchajcie). Można by tu równie dobrze dać przerwę reklamową.
Stannis zamiast uprawiać miłość z Melisandre, tym razem woli najpierw ją podusić. Potem ma chwilkę zwątpienia, czy mordowanie rodziny jest cool. Ale w końcu patrzą wspólnie w ogień... Patrzą, patrzą i patrzą. Coś tam widzą. Cięcie.
Theon ma doła, bo mu trąbią kibice za oknem (wiadomo, Euro). Idzie więc pogadać na dziedziniec Ogrodzieńca ze swoimi ludźmi i namówić ich na atak w dwudziestu przeciwko pięciu setkom. Jest jak Aragorn pod Morannonem. Błysk w oku, ślina na brodzie. Tyle, że ekipa jakby nie chce go słuchać. Bierze w czerep, a broniący go Luwin w bebechy. Śmiech przez łzy, bo twórcom nie chciało się nawet pokazać hord pod murami. I tak oto Theon wystraszył się jednej trąby.
Robb hajta się z dziewczyną wziętą nie wiadomo skąd, bo twórcy serialu śmieli sprzeciwić się książkowemu oryginałowi. Zgodnie z nieoficjalnymi statystykami, takie małżeństwa w Westeros rozpadają się w dwóch przypadkach na trzy.
Tymczasem po drugiej stronie morza trwa LARP o Daenerys. Polega on na chodzeniu wokół wieży, aż zgubi się Joraha. Potem następuje scena odcinka, w której Dany spotyka Conana karmiącego piersią dziecko. Porzuca go jednak, by odnaleźć swoje trzy smoczątka. Twórcom się jakby znowu coś pomieszało, bo jeden ze smoków jest żółty, a nie biały. Łysi kolesie próbują uwięzić Dany, ale ta ma "Drakaris" w rękawie. Trzy małe smoczki robią małe miotacze ognia, którego strumienie lecą pod pachami ich mamusi, spalając złego pana. Zwycięstwo!
W tak zwanym międzyczasie Arya żegna się z Jaqenem. Ma ofertę pracy w gildii zabójców, ale mówi, że musi szukać braci i głupiej siostry (przecież wie, gdzie ona jest, amnezja czy co?). W zamian za cofnięciem wyroku na swoje imię, Jaqen pokazuje jej, jak potrafi zmienić się w Klingona. Sheldon Cooper approved!
Luwin umiera pod drzewkiem. Dzieciaki uciekają z nowymi opiekunami prawnymi. Dobrze, że to fantasy, bo żaden urząd by się na taką parkę, w składzie: ociężały umysłowo i dzika, raczej nie zgodził. Z drugiej strony, amerykańska poprawność polityczna nie zna granic.
Jon Snow przemierza Alpy i robi to, co trzeba było zrobić, żeby stać się dzikim. Trzeba przyznać, że Qhorin nawet nieźle markuje ataki, a Śnieżek się nie waha. W nagrodę Rattleshirt rozcina mu więzy, a Jon może spojrzeć w dolinę i zobaczyć... coś tam, pewnie dużo dzikich, bo budżet nie pozwolił na zbliżenie.
Jeszcze raz gościmy na LARPie u Dany, pewnie po to, by pamiętać, że ta postać ma cokolwiek wspólnego z czymkolwiek. Białowłosa jest okrutna i skazuje swoją byłą kochankę na zamknięcie w wielkim, pustym skarbcu. W efekcie – na śmierć z głodu w towarzystwie wielkiego AfroQarthańczyka. Zemsta kobiety nie zna granic.
Wygląda na to, że cała kasa z tego sezonu poszła na fajerwerki z poprzedniego odcinka oraz niebieskookiego truposza z finałowej sceny. W tejże Samwell staje oko w oko z panem na białym koniu, który prowadzi hordę umarlaków. Czemu nie dziabnął grubaska, pozostanie jego trupią tajemnicą, którą zabierze ze sobą do grobu. Oh, wait... Dla niewtajemniczonych, to tak zwany cliffhanger, który ma sprawić, że będziemy z napięciem oczekiwać przyszłego kwietnia.
Cały odcinek składa się z około piętnastu scen, które w całość łączy tylko to, że rozpoczęły się tymi samymi napisami i muzyczką. Poza tym, podobnie jak cały drugi sezon, stanowią luźny ciąg wydarzeń, który nie bardzo składa się na cokolwiek. Nie martwcie się jednak, jeszcze tylko z dziesięć sezonów.
Szepcie, wszystkiego dobrego. Żeby wiodło Wam się jak... hm... nikomu w tym serialu.
Odcinek sponsorowała literka "b" jak baczko, który podrzucił ten filmik.
15
Notka polecana przez: Behir, Blanche, chimera, Cooperator Veritatis, dzemeuksis, earl, Got, Grom, MEaDEA, nerv0, Scobin, Siriel, Squid, Szept
Poleć innym tę notkę