» Blog » House of Cards. Most Def.
13-04-2013 00:47

House of Cards. Most Def.

W działach: Film, Serial | Odsłony: 23

House of Cards. Most Def.
Lubię seriale polityczne. Latem, czekając na nowy sezon Glee, pochłonąłem siedem pełnych, 22-odcinkowych sezonów West Wing. To serial, jaki tylko Amerykanie byli w stanie zrobić. Polska kopia w postaci Ekipy, choć udana, jednak nie ma szans zbliżyć się do tej skali. W pulpowej formule serialu telewizyjnego tylko problemy USA można wiarygodnie pokazać jako problemy całego świata i vice versa.

West Wing jest z jednej strony pełen patosu i amerykańskiej dumy, z drugiej potrafi wbić szpileczkę i pokazać ślepe uliczki legislacji i demokracji. Jak to u Aarona Sorkina bywa, całość podana została z perspektywy Demokratów, z typową, lewicową wrażliwością społeczną. Tak jak Newsroom tego samego twórcy, w którym okazuje się, że każdy myślący Republikanin jest w istocie Demokratą. Ot, maniera Sorkina, w którego serialach sporo jest dydaktyzmu, niekiedy wręcz interwencyjnego – jak w West Wingu, gdzie jeden z odcinków tuż po 11.09 został w całości poświęcony pogadance o światowym terroryzmie.

Dobra, no to House of Cards jest o czymś zupełnie innym.

Poczciwego równiachę, "idealnego prezydenta wszystkich Amerykanów" Martina Sheena zastępuje antypatyczny sukinkot w osobie Kevina Spacey’ego. Grany przez niego Frank Underwood właśnie walnie przyczynił się do zwycięstwa kandydata Demokratów w wyborach prezydenckich. Został jednak całkowicie pominięty w podziale łupów (marzył o funkcji sekretarza stanu). Rozgoryczony, postanawia pokazać wszystkim, z prezydentem-elektem na czele, że właśnie popełnili poważny błąd.

W tym momencie należy wyobrazić sobie West Wing odarty z idealizmu, patosu, wyższych racji i dynamicznych dialogów rodem z Ostrego dyżuru. Do tego trzeba dorzucić kilka grubych warstw cynizmu. W efekcie tych radykalnych zabiegów otrzymamy House of Cards, czyli trzynastoodcinkowy serial, który opowiada tylko i wyłącznie o walce politycznej. Brudnej, z samymi ciosami poniżej pasa. Underwood jest po prostu gnidą i to taką, która naprawdę nie posiada sympatycznych cech (chyba że ktoś ceni chłód, chorą ambicję i bezwzględność). To nie jest Enoch z Boardwalk Empire, który czasem okazuje jakieś ludzkie uczucia i posiada jakiekolwiek zasady. Bohater Spacey’ego w całej serii ma dokładnie jeden moment, w którym nachodzi go nostalgia za przeszłością i czasem, gdy czuł "harmonię". Ten młody człowiek jednak dawno umarł.

W kontekście politycznym Fincher&Co. dokonują tutaj ciekawego zabiegu. Ich Demokrata nie kieruje się żadnym partyjnym programem. Przeprowadzając ustawę o zmianach w systemie edukacji gnoi związki zawodowe, a ostateczny projekt jest w duchu niemalże republikański (co wytyka mu speaker partii). Liczy się dla niego tylko i wyłącznie władza. Brzmi banalnie, ale w zestawieniu z kreacjami polityków z seriali Sorkina nabiera dodatkowego wyrazu.

Osoby, które lubią mieć jakiegoś ulubieńca w obsadzie, powinny czuć się ostrzeżone – tutaj bohaterom łatwiej jest współczuć, niż żywić do nich sympatię. Żona Underwooda, Claire, grana przez Robin Wright, to typowa "kobieta z klasą", prowadząca ambitną fundację kopiącą studnie w Afryce. Ich relacja jest tyleż fascynująca, co toksyczna – oparta na wzajemnej zależności (politykowi opłaca się mieć żonę, jej – mieć męża polityka), ale i swego rodzaju podobieństwie charakterów.

Drugą kobietą w życiu Underwooda jest Zoe Barnes (świetna Kate Mara), dziewczyna z prowincji, która chce być dziennikarką polityczną. Teraz, zaraz. Próbując zbliżyć się do świata polityków, trafia na Underwooda, który wciąga ją w swoją grę. Dziewczynie chwilę zajmie, zanim się zorientuje, że jest wykorzystywana nie tylko w łóżku.

Na pierwszym planie świetną kreację tworzy jeszcze Corey Stoll jako Peter Russo, demokratyczny kongresmen. Na jego przykładzie widzimy, jak bezwzględny jest Underwood. Russo, po rozwodzie, z problemem alkoholowym i narkotykowym, nie stroniący od przygód z prostytutkami zostaje "wrobiony" w… kandydowanie na urząd gubernatora Pensylwanii. Brzmi nieźle, ale to tylko element układanego przez Underwooda pasjansa. Postać Russo to chyba jedyny przypadek bohatera, któremu zaczynamy kibicować. Ale gdy już się wydaje, że w tym świecie jest miejsce dla polityka, który chce coś naprawdę zrobić… No, cóż…

Bardzo ciekawy jest też pomysł na wprowadzenie postaci drugiego planu. Każdy z powyższych bohaterów ma kogoś "do pary", taką swoją lepszą połówkę, która ciągnie go/ją w dobrym kierunku. A raczej – próbuje ciągnąć, gdyż za każdym razem są to próby kończące się porażką. Nawet dziennikarze, którzy pod koniec sezonu starają się rozwikłać intrygę Underwooda, kierują się pobudkami ambicjonalnymi (głośny temat), a nie zawodowym idealizmem (tropienie przekrętów polityków). Na upartego można się tu co najwyżej dopatrywać ideału czwartej władzy jako siły patrzącej na ręce rządzącym. Na upartego.

Najbardziej lubię takie seriale, które pod płaszczykiem jakiejś znanej konwencji opowiadają o czymś zgoła dla tego gatunku nietypowym, najczęściej z zupełnie niecodziennej perspektywy. House of Cards aż takiej wielopoziomowości nie proponuje (to nie Mad Men czy Breaking Bad). Początkowo wydaje się być zrobiony trochę jak West Wing – na pierwszym planie jest intryga i temat kuchni wielkiej polityki, wątki osobiste bohaterów są mniej istotne, rozciągnięte w czasie.

W HoC ekspozycja głównych postaci jest poprowadzona nieśpiesznie, ale mistrzowsko. Nikt nie zasypuje nas od razu masą informacji o bohaterach, ale gdzieś około 10. odcinka łapiemy się na tym, że to właśnie ludzie są najważniejsi. Oni są tymi kartami, z których Frank buduje swój domek. I wystarczy mały podmuch w jakiejś błahej sprawie, by wszystko zaczęło się sypać. Także gdzieś w połowie serii jasne staje się, że głównemu bohaterowi nie wszystko zawsze będzie się udawać. To był moment, w którym odetchnąłem, bo teflonowe i nieomylne postaci są na dłuższą metę nudne.



Serial ma jeszcze jeden ogromny atut: wkład Davida Finchera, który wyreżyserował pierwsze odcinki (a na liście płac znajdziemy też Joela Schumachera). W całym projekcie widać zresztą odciski jego paluchów. Jak to powiedział ktoś z moich znajomych, Fincher ma taką umiejętność, że czego się nie dotknie, we właściwy sobie sposób to ubrudzi. Ten surowy brud bardzo dobrze House of Cards robi.

Całość zebrała świetne recenzje, zamówiony jest drugi sezon. Zresztą niezwykłe źródło finansowania (serwis Netflix, który wyłożył na produkcję 100 milionów dolarów) i dystrybucji (w sieci) każą zwrócić uwagę na House of Cards także jako zjawisko medialne.


Tekst ukazał się pierwotnie na stronie Pulpozaur, którą gorąco polecam serialożercom. Dziękuję ogromnie Katli Bajce za poprawki.

Komentarze

Autor tego bloga samodzielnie moderuje komentarze i administracja serwisu nie ingeruje w ich treść.

Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.